niedziela, 31 sierpnia 2014

Couchsurfing!

29.08

Kolejny dzień naszej podróży... niestety pogoda nadal nas nie rozpieszcza, a w górach skalistych wszyscy mówią "winter is coming"  i chyba niestety mają rację. Dlatego ruszamy powoli dalej- wolnymi krokami opuszczamy granice parków narodowych i jedziemy w stronę Vancouver- ale robimy to powoli.

Z racji dość zimnych nocy (temp. w okolicach 0 stopni) ostatnią noc spędziliśmy w hostelu w Banff, ale ani trochę nam się nie podobało. Postanowiliśmy więc trochę urozmaicić podróż i poszukać innych przygód- a couchsurfing* jest do tego idealny. Nie mieliśmy jeszcze okazji wypróbować tego systemu- ale zawsze musi być ten pierwszy raz! :)

Ale zanim o tym to trochę o tym co dziś zobaczyliśmy. Kolejny dzień upłynął nam pod znakiem jezior (bo co innego można oglądać w Kanadzie gdy pada).

Pierwszy stop- Minnewanka Lake (czyt. minełonka! :D)



 Pan wiewiórka pozuje do zdjęcia :)





Drugi stop- Lake Louise- przez Kanadyjczyków okrzyknięte najpiękniejszym jeziorem świata- i rzeczywiście jest piękne, ale poczuliśmy się trochę jak w Zakopanym bo to bardzo popularne miejsce odwiedzane przez masę turystów.






Stop trzeci- Morraine Lake- niesamowite jeziorko morenowe położone na dużej wysokości (otoczone górami o wysokości 3000 mnpm) - dużo mniej zatłoczone i naszym zdaniem dużo bardziej urokliwe.







Po trzecim stopie- po tym jak rozpadało się na dobre ruszyliśmy w stronę kolejnego miasteczka- Golden bo tu znaleźliśmy naszego pierwszego gospodarza- Tobiego z Niemiec. Po dojechaniu do jego domu okazało się ze Tobi nie wróci na noc bo ma coś do załatwienia w Calgary, ale w mieszkaniu jest inna dziewczyna również z couchsurfingu i powie nam co i jak. Tak więc trochę przestraszeni weszliśmy do domu :) strach ma wielkie oczy- czas spędzony z nowymi ludźmi jest super! :)



*Couchsurfing- to taki portal internetowy na którym ludzie z  całego świata oferują, że mogą Cię przenocować za darmo na swojej kanapie. 

czwartek, 28 sierpnia 2014

Icefield Parkway- (podobno) najpiękniejsza droga na świecie

27-28.08

Ponoć każdy Kanadyjczyk w ciągu swojego życia musi przejechać tą drogą. Mowa oczywiście o Icefield Parkway- we wszystkich opisach okrzyknięta najpiękniejszą drogą świata… nie mamy porównania ze wszystkimi światowymi drogami, ale ciutka prawdy w tym opisie na pewno jest.

Droga ma 230 km długości i wiedzie od Jasper do Lake Luise Village, a  następnie Banff.  Otoczona jest wyniosłymi górami, z których każda wygląda trochę inaczej (świetna lekcja geologii). Trasa nie jest długa, ale jeśli chce się zatrzymać w każdym ciekawym miejscu to potrzeba jest przynajmniej 2 dni. (My pierwszego dnia w 8 godzin przejechaliśmy 120 km, a drugiego pozostałe 100 w jakieś dwie bo pogoda była bardzo brzydka i nic nie było niestety widać). Poza większymi stopami- czyli takim przy których wychodzi się z auta żeby gdzieś podejść, człowiek ma ochotę zatrzymywać się za każdym zakrętem- bo jest po co. Dobrze że są jasno określone miejsca gdzie można się zatrzymać, bo inaczej nigdy nie przejechalibyśmy tych 120 km pierwszego dnia.



A tak prezentuje się „najpiękniejsza droga świata” (jak nie ma chmur oczywiście)




Athabasca Falls 




Sunwapta Falls





 Colambia Icefields- największe pole lodowe na świecie poza kołami polarnymi




























A na koniec z dedykacją dla Kuby- kup taką, wrzuć na wildtracka i wio na wakacje z rodzinką! :) 

























A na koniec dnia... marshmallows prosto z ogniska :)



Dziś śpimy pod taką górką 



Burger z bizona na obiad- Mateusza oczywiście- ja zostałam przy znanym mi kurczaku

Jeziorkowy dzień

 26.08

W każdym przewodniku w którym można poczytać coś o Kanadzie znajduje się informacja o tym że jest to kraina jezior- sprawdziliśmy, przewodniki nie kłamią.
Dziś kolejny dzień dość niepewnej pogody dlatego postanowiliśmy odłożyć górskie wycieczki na później. Wybraliśmy się na wycieczkę drogą Maligna Road przy której są trzy całkiem ciekawe jeziora- każde trochę inne.

Pierwszy stop- Medicine Lake
Jezioro jest o tyle ciekawe, że wpływa do niego rzeka Maligne, ale nic z niego nie wypływa. Wiosną i wczesnym latem jezioro jest bardzo duże, a pod koniec lata zaczyna zanikać by w zimie zostać tylko suchym plackiem.  Ta oto zagwostka przysparzała Indianom wiele pytań i traktowli to zjawisko jako sprawkę magii! A magia ta to nic innego jak krasowe podłoże. Wiosną kiedy woda z lodowców spływa dość intensywnie jezioro przybiera na rozmiarach bo ukryte pod powierzchnią kanały wypuszczają mniej wody niż wpływa do jeziora. Kiedy przychodzi zima („winter is coming” J) to wody jest coraz mniej, tak więc mamy bilans ujemny. Ah jak dobrze że do tej ameryki przyjechał jakiś mądry biały człowiek J
Tymi krasowymi kanałami, woda grzecznie płynie sobie dalej po to by po 20 km utworzyć kanion przy którym byliśmy wczoraj. 







 Wysychające jezioro



Drugi stop- Maligna Lake
Tu już tak ciekawej historii nie ma, ale jezioro piękne i duże (długie na 22 km). Jego rozmiary powodują że jest ono dość łatwym kąskiem dla turystów- pływają tu statki pełne skośnych turystów, można pożyczyć kajaki lub canoe.






Trzeci stop- Moose Lake- jeziorko ukryte w lesie przy którym swój wolny czas lubią spędzać łosie. Niestety nie udało nam się ich spotkać. Pewnie były zajęte czymś innym… J



Stop czwarty- pralnia- taka prawdziwa ‘amerykańska’ :)



wtorek, 26 sierpnia 2014

Jasper

25.08- Maligne Canyon i Walley of Five Lakes

Dziś mieliśmy  dość leniwy dzień. Pogoda taka sobie bo słońce przez cały dzień nie mogło się zdecydować czy będzie świecić czy nie. Przez to niestety była też słaba widoczność.

Po pobycie w górach postanowiliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku i dać trochę odsapnąć naszym zakwasom. Postanowiliśmy więc zrobić sobie dwa krótkie spacery.
Pierwszy z nich (ok. 4km) prowadził nad krasowym kanionem rzeki Maligne. Trasa bardzo ładna, ale przez to że krótka i łatwo dostępna, to dość zatłoczona.





Drugi spacer (ok. 5km) przebiegał przez spokojną i urokliwą Dolinę Pięciu Jezior. Jeziorka mają niesamowity turkusowy kolor, a w słońcu muszą wyglądać jeszcze ładniej.







A na koniec kolejna dawka kanadyjskich zwierzątek:
1.  Wiewiórka która nas terroryzuje i skacze po naszym stole jak tylko zostawimy na nim choćby dwa okruszki

2. Melancholijna wiewiórka ziemna siedząca na kamieniu wpatrzona w błękitne jezioro

3. Stado (chyba) łosi próbujących przejść na drugą stronę drogi  


A pod koniec dnia nie ma nic lepszego jak książka, kocyk i hamak :)


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Berg Lake Trail

20-24.08

Ostanie 3 i pół dnia spędziliśmy w Mount Robson Provincial Park na trasie wokół najwyższego szczytu kanadyjskich gór skalistych- Mt Robson.


A w górach było tak...

 Kinney Lake



 Emperor Fall

 Berg Lake- jedyne ciepłe miejsce na trasie

 Lodowiec Berg

 Mt Robson w chmurach

 droga do Snowbird Pass



 Mroźny poranek




Widok z daleka na Emperor Fall









Pięknie, prawda?


Całość trasy robi się w 3-4 dni (są też tacy co pokonują ją w 2). Żeby wejść na trasę należy mieć zarezerwowane miejsca i trzeba zarejestrować się w Visitor Centre. Park ma ogólną politykę ograniczania ilości ludzi na trasie dlatego miejsca noclegowe są ograniczone (a miejsca noclegowe to nic innego jak kawałek równej przestrzeni na namiot).

Pierwszego dnia przeszliśmy ok 11 km. Trasa nie była trudna ale i tak koło 18 smacznie spaliśmy już w swoim namiocie bo poczuliśmy zew europejskiej strefy czasowej J
Drugi dzień był zdecydowanie trudniejszy, dystans do pokonania mieliśmy niewiele dłuższy, ale czekało nas sporo podejścia.
Droga pięła się w górę, a my mijaliśmy kolejne, coraz to większe wodospady (duże góry- duże wodospady). Zwieńczeniem dnia był piękny widok na lodowce spływające do jeziora Berg. Drugą noc spędziliśmy kawałek za jeziorem Berg na malutkim i dzikim polu namiotowym (max. 5 namiotów). Po rozbiciu się, ruszyliśmy, już bez ciężkich plecaków na krótki wypad w stronę Snowbird Pass- przełęczy z której schodzi największy lodowiec w okolicy.
Noc była bardzo zimna, rano wszystko wokół pokryte było szronem. O 6 rano pobudkę zaserwował nam jeleń z długimi uszami kszątający się wokół naszego namiotu! J Noc była zimna, ale za to poranek piękny! W całej swojej okazałości ukazał nam się bohater wycieczki- Mt Robson.
Trzeci dzień upłynął nam na szybkim traceniu wysokości- droga w dół była zdecydowanie łatwiejsza niż w stronę przeciwną, ale pod koniec dało się odczuć w stopach ciągłe schodzenie w dół.  Ostatnią noc spędziliśmy przy bardzo spokojnym i malowniczym Kinney Lake grając w karty i pijąc ostatnią kawę J (bo herbaty zapomnieliśmy).

Jak myślicie o polu namiotowym w górach skalistych to jak sobie je wyobrażacie?

Wygląda to tak: każde pole ma jasno określone granice i wytyczone miejsca gdzie można rozbić namiot. Na namiocie musisz mieć zawieszony bilet który potwierdza to że jesteś zarejestrowany na szlaku. Poza tym na ‘kempingu’ znajduje się miejsce do mycia naczyń (miednica na drewnianym stoliku i ‘odpływ’ w postaci dziury z kamieniami). Poza tym w bezpiecznej ‘niedźwiedziowej’ odległości od namiotów znajduje się toaleta. Toaleta to nic innego jak dziura w ziemi, ale z sedesem więc nie jest tak źle J Na drzwiach kibelka jest 5 tysięcy razy napisane, że: masz zamknąć klapę po robocie (bo niedźwiedziom będzie ‘pachnieć?’), masz nie wrzucać śmieci, i masz zamknąć na zasuwę drzwi do latrynki żeby misiowi nie przyszło do głowy z niej skorzystać. W kolejnym miejscu, również w bezpiecznej odległości znajdują się szafki antyniedźwiedniowe. Generalnie wszystko jest perfekcyjnie zorganizowane, trasa super oznaczona i naprawdę można czuć się względnie bezpiecznie*





Na trasie można spotkać sporo ludzi, z baaaardzo dużymi plecakami. Przez dwa dni zastanawialiśmy się co w nich jest, tajemnica wyjaśniła się przy robieniu śniadania. My zalewamy sobie kolejną niezbyt dobrą sztuczną jajecznicę z proszku, a kanadyjska mama robi swoim kanadyjskim dzieciom prawdziwe kanadyjskie pancakes (naleśniki) z masełkiem i syropem klonowym!!! Żeby to zrobić przez 23 km trzeba w plecaku nieść: kuchenkę, gaz, patelnię, miskę na ciasto, chochelkę do nalewania ciasta, łopatkę do obracania naleśników, trzepaczkę do ubicia ciasta, masełko, ciasto no i syrop klonowy… śmialiśmy się z trudów wynoszenia tego wszystkiego na prawie dwa tysiące metrów, do czasu jak poczuliśmy zapach…. No ale wróciliśmy do swojej jajecznicy udając że nam smakuje.


Kolejnym etapem naszej podróży jest Jasper, spędzimy tu kilka najbliższych dni. Jesteśmy na kempingu (z ciepłą wodą!) i mamy doskonałą bazę wypadową na dalsze wycieczki, tym razem nieco krótsze.



*poza nocą kiedy nagle zachce Ci się skorzystać z toalety. W takim wypadku bierzesz w dłoń Maćkową super latarkę, papier toaletowy i gaz na niedźwiedzie i idziesz i udajesz że niczego się nie boisz! J